Naprawdę dziwnym uczuciem było uświadomienie sobie po pewnym czasie studiowania, że więcej kropel potu niż nad książkami w bibliotekach, wylałem w sklepach, sumując wszystkie sytuacje, gdy przyszło mi płacić za zakupy kartą kredytową.
Powoli ocierałem się o poszczenie. Trzeba było coś z tym zrobić. Praca mnie wyswobodzi. Tyle, że praca nie spada z nieba. Spadać może i nie spada, ale przyfrunąć już może. Czytając na ławce w parku, został mi doręczony liścik. Nie mówię, że ktoś pisząc go myślał o mnie, jednak trafił w moje ręce. Przyfrunął do mnie w dziobie gołębia. Bazgroły na niej, po chwili wpatrywania się jak stary krawiec w igłę, gdy nawleka, dały mi poznać słowo „praca”.
Dalszy ciąg odczytałem na mieszkaniu. Odręczne pismo na notatce wskazywało celnie datę i miejsce spotkania. Ta lakoniczność mnożyła enigmatyczność kartki, zrodzoną z jej pochodzenia, ale dostrzegłem w tym coś magicznego i nie mogłem już się wycofać, by tego nie sprawdzić.
Nie wiedząc czego się spodziewać, nie mogąc tego zgadnąć, postawiłem na elegancki ubiór, przejaw szacunku. Zarzuciłem marynarkę i wyszorowałem włosy, by samemu nie odstawać od ubrania.
W drodze drzewa w parku śpiewały ptakami wtulonymi w ich gałęzie, dając błogi podkład dźwiękowy do rozmyślań. Myśli jednak nie wzlatywały ponad czubki tych drzew, a wszystkie skupiały się na mnie samym. Przypominałem sobie swoje zalety, ubierałem wady w sympatyczne słowa, ważyłem doświadczenie. W mojej głowie odgrywały się tuziny scenariuszy. Tuzin wyimaginowanych pracodawców zadawał pytania.
Myśli te okazały się spowalniającym mój chód balastem, dlatego odrzuciłem je na rzecz myśli pośpieszających typu: czy zdążę na czas?
Miejsce spotkania znajdowało się za zgiełkiem rynku, gdzie turyści trafiają jednie przypadkiem lub niezwykłą determinacją. Była to stara kamienica. Mając w prawym oku pośpiech, a w lewym stres zupełnie się jej nie przyjrzałem, szczęśliwie, bo mógłbym uznać, że pomyliłem budynki. Adres wskazywał szczyt budynku. Dawkowałem schody, by nie zasapać się zbytnio.
Będąc u celu twardo zapukałem o drzwi, a pukanie to jakby wybudziło mnie z transu, którym byłem ogarnięty. Oczy otworzyły się i zobaczyły ściany, drzwi i lampy w ruinie. Nozdrza rozstąpiły się i poczuły bliżej nieokreślony, choć znajomy, nie tyle zapach co smród. Uszy odetkały się i usłyszały kłębiące się zza ścian gruchanie! Usta rozwarły się, nic jednak nie mówiąc. Ocknęło się serce i zabiło. Czułem się jak osoba dopiero co powstała z głębokiego snu. A tu bam! Otworzyły się drzwi. Otworzyły się pośpiesznie. Ten kto je otworzył nie spojrzał nawet na mnie i mój frak. Zrzucił w przelocie głosem nieznoszącym sprzeciwu oraz nieczekającym odpowiedzi: „Wchodzić, zamykać, szybko” i czmychnął w głąb pokoju, jakby był do niego przykuty sprężyną. W moich ślepiach zawirowała obszerna przestrzeń poddasza, rozrzucone wszędzie kartki i niezliczone ptactwo! Gołębie!
Ich zapach i gwar głosów niemal mnie odurzyły. Machinalnie za słowem „pracodawcy” przestąpiłem próg. Bałagan, co niespotykane, był jeszcze większy od tego w akademiku. Przez wąskie szczeliny dla ptactwa przeciskało się wystarczająco światła, by to dostrzec. Pokój wypełniały notatki, a notatki wypełniały znajome bazgroły. Służyły tu za dywan oraz obrusy dla drewnianych stołów. Były też gołębie. Nie było za to klatek. Przechadzały się jak koty domowe i skłaniały od czasu do czasu po ziarno. Zdały się całkiem kulturalne. Za bałagan można więc było winić tajemniczego jegomościa.
Starałem się mu przyjrzeć, ale nie było to łatwe. Krzątał się przy stole. Widziałem ciągle jego plecy. Był zarośniętym siwizną starcem w poszarpanych ubraniach i włosach. „Praca to brać ziarno” - zabrzmiała jego wola.
-Przepraszam…
Rzucił się nagle do drzwi, zatrzasnął je i powrócił na miejsce. Wszystko trwało sekundy. „W rogu” – dodał. Rogi były cztery, ale rzeczywiście w jednym stały nabite do pełna worki, które pewien zaradny gołąb starał się rozdziobać i ujrzeć ptasie Eldorado. „Trzeba je rozrzucić”. Chcąc wyjść i nie narazić się, skierowałem się do worka. Nie był lekki, a ja nie byłem silny, ale udało się. Dociągnąłem go do drzwi, przecisnąłem przez nie, a on w mig je zatrzasnął i jak mogę się domyślać, odskoczył z powrotem do pracy.
Byłem na zewnątrz, jednak dalej w tym tkwiłem razem z workiem i uczepionym go „zaradnym” gołębiem. Sytuacja była na tyle wybrykiem od normalności, że większość osób, co zakładam na podstawie spotkanych w mym życiu charakterów, zakończyłaby tę szopkę w tym miejscu. Wyszła na zewnątrz tych okoliczności, a całe zdarzenie stałoby się anegdotką do opowiadania znajomym. Ja akurat miałem tego dnia aż nadto wolnego czasu i postanowiłem sprawdzić jak to się potoczy.
Staczałem wór po schodach, co poziom dumając nad tym, że jedno ziarno rzucone na ziemię nie wydaje dźwięku, natomiast wór ziarna rzucony na ziemie dźwięk wydaje, jak niegdyś dumał Zenon z Elei.
Wlokłem worek na rynek. To raz ciągnąłem, to raz pchałem, to raz tak, to raz siak. Zmieniałem pozy, by nie nadwyrężyć zbytnio żadnego stawu. Kilku turystów zrobiło mi zdjęcia z ukrycia. W tym garniturze musiałem wyglądać iście kabaretowo. Sytuacja była tak groteskowa, że nie odczuwałem nawet wstydu.
Słońce śmiało się ze mnie. Czułem pod dłońmi, jak worek moknie od potu. Przystanąłem w cieniu. Usiadłem na worku i zacząłem przyglądać się przechodniom. Słońce śmiało się ze mną. Przypatrywałem się jak pogrywa z ludzi. W tym czasie mój towarzysz gołąb ciężko pracował, aż udało mu się dokuć do wnętrzności worka. Powitał go rwący potok ziarna. Na jego szczęście, zareagowałem nietęgą miną. Wtem coś zaszeleściło mi w głowie.
Idzie Grześ przez wieś
Worek piasku niesie
A przez dziurkę...
Piasek ciurkiem...
Sypie się za Grzesiem…
"Piasku mniej, nosić lżej!"
Cieszy się głuptasek!
Tyle, że nie miałem się za głuptaska. Zacząłem ciągnąć worek dalej, kładąc za sobą tłusty tor ziarna. Gołębie w machnięcie skrzydła zwietrzyły okazję i dobrały się do tej wielkiej, faszerowanej dżdżownicy. „Piasku mniej, nosić lżej” a i przyjemniej widząc tyle szczęścia w dziobach skrzydlatych braci.
Im bliżej rynku, tym więcej ptaków się dosiadało do pasa jak do długiego szlacheckiego stołu. Turyści wszelakich narodowości urządzali sesje zdjęciowe. Dorośli zachwycali się jak dziecko na widok gołębia. Panowało ogólne poruszenie ze mną na czele. Pierzaści byli oczywiście poruszeni najbardziej.
Spadający na ziemię pusty worek, co ciekawe, również nie wydawał dźwięku. Ulice były w ćwierk zamiatane z rozsianego ziarna. Ptaki były tak napęczniałe, że ledwo podrywały się do lotu, a gdy już się wzbijały, leciały pionowym zygzakiem, to wznosząc się, to opadając ku ziemi.
Zadowolony wróciłem do pracodawcy. Tak jak ostatnio, dużo z nim nie pogadałem. Przyjęliśmy jednogłośnie, to jest jego głosem, że walutą będzie ziarno.
Tak więc, przepełniony dumą i ziarnem powróciłem do akademika. Bałagan był jednak tu i tam podobny. Postanowiłem posprzątać.
Pracę wykonywałem sumiennie przez następne parę miesięcy, trzy razy w tygodniu. Dokarmiałem krakowskie gołębie i odbierałem w zamian zapas ziarna, które zaczęło stanowić podstawę mojej studenckiej diety. Ziarno na śniadanie, obiad i kolację. Zasmażane, gotowane, przysmażane, duszone, zapiekane, na miękko, na twardo, na surowo. Dieta pełnoziarnista.
Nie mogłem narzekać. Trzeba nawet powiedzieć, że mi nowa dieta służyła. Służyła także gołębiom, których populacja przez ten czas wzrosła i to stanowczo. Budynki i drzewa wokoło rynku były oblepione ptakami. Na samym placu bywało ich więcej niż ludzi. Kościół św. Wojciecha, Ratusz, Sukiennice, Adam Mickiewicz – wszystko w gołębiach. Coraz ciężej było przejść między nimi uliczkami parku, czy spokojnie porozmawiać w cieniu ich gruchotu. Raz nawet jeden usiadł koło mnie w tramwaju…
Zdawałem sobie równocześnie przez cały czas sprawę, że pracownik dla pełnej satysfakcji zawodowej powinien znać cel i sens swojej pracy. Ja nie znałem tego jedynego celu, do którego to wszystko zmierzało. Cały sens stanowiło ukontentowanie ptactwa i turystów, co i tak wystarczało, by ogień mojego zapału płonął. Wszystko trwało do czasu, gdy nagle drogę mojej kariery dokarmiacza gołębi zagrodziło pytanie dużo poważniejsze…
Gdzie podział się dziadek? Był i tak wystarczająco tajemniczy i bez znikania. Od pierwszej wizyty właściwie nic nowego o nim się nie dowiedziałem, a całą wizję oparłem głównie na domysłach i teoriach. I nagle nie ma go. Poddasze bez niego było jedną wielką gołębią krainą. Przez moment pomyślałem, że to one go zjadły. Ale nie. Na to były za dobrze wykarmione. Dwa i cztery dni później pokój dalej był bez niego. Przeprowadził się do mojej głowy, bo nie mogłem przestać o nim myśleć. Postanowiłem trochę poszperać na miejscu, wśród tysięcy notatek.
Postaram się teraz przekazać to co ustaliłem, ale na wstępie musicie wiedzieć, że są to rzeczy wykraczające poza ludzkie pojmowanie i bariery rzeczywistości. Mogę je jedynie napisać, jednak nie mogę wytłumaczyć.
Przedstawię to w jak najbardziej zwięzły i matematyczny sposób. Nie będę wstawiał tu swoich uwag. Przedstawiam całą sprawę, tak jak widział ją starzec. Inaczej nie mógłbym tego zrobić. Co pomyślicie to już wasza sprawa.
Więc…
Dziadek był żonaty. Kochał żonę ponad wszystko. Jego żona zginęła. Przeszła reinkarnację w gołębia, co mu się objawiało. Szukali się wzajemnie, aż odnaleźli. Troszczył się o nią. Różnili się jednak. Obrał sobie cel, sam stać się gołębiem po śmierci i zjednoczyć się znów z żoną w pełni. Żeby tego dokonać zwiększał populacje gołębi, aby szansa statystyczna na reinkarnacje w ptaka wzrosła.
Tyle mógł tylko zrobić. Temu poświęcił resztkę swojego starczego życia.
Czy mu się udało? Czy można w to w ogóle uwierzyć? Nie trzeba oczywiście, ale…
Spójrzcie czasem na krakowskie gołębie. Spójrzcie głęboko w oczy, szukając ludzkiej duszy. Rozglądajcie się za wpatrzoną w siebie parą, która dzieli się między sobą każdym ziarenkiem. Patrzcie częściej w niebo. Tuż przeleci wam nad głową gołąb lub tajemniczy jegomość.