Przed rozłączeniem się zapytał jeszcze: „A ma pani tam u siebie jakieś pudełka?”
„Żartuje pan? To jest sklep z butami. Tonę pod pudłami.”
Ale od początku.
Gołąb przekroczył próg sklepu w ciągu pierwszych dwudziestu minut od otwarcia, więc podjęłam kilka stanowczych prób wyproszenia go, by zainteresowani obuwiem na wystawie klienci nie potknęli się o bądź co bądź, ale dużo niższego od nich towarzysza.
Zaczęłam od: „A sio!”, wystosowanego w kierunku gołębia, a na wypadek, gdyby nie zrozumiał, pokazałam mu, gdzie są drzwi. Nie drgnął. To jeszcze raz: „Gołębiu, a sio, zmykaj!”. Przewrócił się. Wtedy zorientowałam się, że biedak ma wyraźnie uszkodzone skrzydło, ogólnie wygląda smutno i bezradnie, zupełnie nie tak, jak pozostałe krakowskie gołębie w obrożach z chleba i lakierowanych pazurkach. Kierowana współczuciem, ale i lekką odrazą do potencjalnych chorób rozprowadzanych przez columba livia pobiegłam na zaplecze po kanapkę, którą pieczołowicie przygotowywałam przed wyjściem, by umiliła mi dłużący się dzień w pracy. Rozsypałam garść okruszków w prostej linii wiodących od próbującego pozbierać się gołębia do drzwi wyjściowych, plując sobie w brodę, że przecież chwilę temu myłam tę podłogę, a co jeśli zaraz wpadnie szef na poranny rekonesans i zobaczy tę absurdalną sytuację? Gołąb tylko przestraszył się okruszków i doczołgał się do kąta przy lustrze – drugim, po wejściu, strategicznym dla klientów miejscu. Schował głowę pod skrzydła i wydawało mi się, że widzę, jak przestaje oddychać, słabnie, cierpi i boi się.
Oczywiście jego obecność odstraszyła kilka osób, kilkoro obcokrajowców rozczuliło się na widok bezbronnego ptaszka, wreszcie mąż jednej z klientek, gdy ta przymierzała tenisówki, baleriny i kolejne sandały zasugerował, że powinnam zadzwonić na straż miejską i tam poprosić o pomoc. Wyszli, zadzwoniłam. Po czterdziestu minutach i trzech telefonach od różnych osób kolejno podających tę wiadomość z instytucji do instytucji zadzwonił mężczyzna przedstawiający się jako Jędrzej z Instytutu Ornitologii. –„Proszę pana, proszę przyjechać, on tu przyszedł, by umrzeć!”. – „Niech się pani nie martwi, jestem w drodze! Jaki to adres? To mieszkanie prywatne czy sklep? A, sklep. A ma tam pani jakieś pudła?”
Spojrzałam na piramidę pudełek dostawy, na półotwarte przejście na zaplecze, gdzie mieściło się ze sto pudeł na metr kwadratowy, spojrzałam na pudełko, do którego chowaliśmy długopisy, metki i inne drobiazgi, wreszcie spojrzałam przed siebie i nie widziałam nic, poza tekturowymi prostopadłościanami. Słowem, zatkało mnie. Nie znajdowałam słów, by opisać, jak wielki wybór pudeł znajdzie pan Jędrzej, gdy tylko przyjedzie oszczędzić mnie i gołębiowi wzajemnego towarzystwa. I gdy przyjechał, czekała na niego koneserska kolekcja: pudło ze starej kolekcji (rarytas!), kolejne z nowej, tamto większe (bo mieści kozaki) i jeszcze jedno – klasyczne. Poprosił o nie właśnie. Raz dwa pozbierał gołębia z podłogi, złożył skrzydełka, „ha, musiała go jakaś ciężarówka walnąć!”, włożył do pudła i zniknął równie szybko, jak się pojawił. Po kilku chwilach przestoju w ruchu klientów zatęskniłam za milczącą obecnością ptasiego weterana.